26.7.12

żeby nie zapomnieć

10 lutego
- ale Pani jest ładna -wypaliła do mnie dziewczynka której uroda była ponad wszystkie mi znane, a wznosiła się przecież ledwie metr z hakiem ponad chodnik. żyć mi się zachciało jakoś bardziej, coś w duszy weselej zagrało i chwilę grało, póki nie usłyszało - też chciałabym tak wyglądać na starość.


25.7.12

20 czerwca

Coś mnie jeszcze zaskakuje, znaczy, że nie jest źle. Jadę tramwajem numer 24, nie interesuje mnie nic, mam tak strasznie dużo książek, o tak strasznie dużych problemach literackich, że w swym nadęciu rodzą wielkie pytania, a dają małe odpowiedzi. Właściwie to stoimy, jakiś korek się zadział czy coś, może komuś wtorkowy splin wsunął głowę między koła, albo jakiejś lafiryndzie na przejściu obcas w torach utknął, ja tam nie wiem, ja siedzę i paznokieć zakreślaczem na żółto maluję. Z końca wagonu słyszę ryk starszej kobiety. Nie widzę jej, ale wiem jak wygląda. Ma trwałą, krótką, długością w sam raz na jeden obrót wałkiem, twarz niczym świeżo wygniecione ciasto, palce u rąk jak parówki, a cielsko okutane w kawał ciemnozielonego materiału zwieńczonego frędzlami. Krwistoczerwona szminka rozlewa jej się ryftami wokół ust. I drze się, drze jak opętana, że niepojęte, żeby pies tramwajem jeździł, że się ludziom w dupach poprzewracało i że ona tego nie zniesie. W odpowiedzi słyszy przyjemnie młody głos, który ją informuje "ten labrador, który jak to Pani powiedziała "rozjebał się na ziemi jak placek" jedzie na dogoterapię, leczyć dzieci". Stare nie odpuszcza "z chorymi to się do lekarza jeździ durna szmato, a nie psom do zabicia daje" i pod nosem inwektywy do całego świata kieruje. Obserwującemu sytuację żulowi śmiech wymyka się spod kontroli i w nagłym spazmie upuszcza butelkę z piwem zalewając osobę, której nie tknąłby nikt. Podnosi się chłop ze dwa metry wzdłuż i wszerz, widać, że powieką kruszy cegły. Na początku zaczyna kulturalnie " spodnie mi kurwa ujebałeś", potem miarowo z rzutu kawałkiem mięsa przechodzi do całej krowy. W tramwaju wrze. Kłoci się kilkanaście osób na raz. O psa. O żula. O kulturę. O nic. I tutaj na horyzoncie pojawia się bohater historii. Mały chłopiec, lat może z sześć. Ma kolorowy plecaczek, worek szkolny i mamę u boku. Cały czas się uśmiecha. Ne robiąc sobie nic z fatalnej atmosfery wokół wypala "A może ja Państwu coś zaśpiewam?". Nikt go nie zauważa, więc poruszony wstaje i już pełnym głosem wykrzykuje " Wiecie co, jesteście strasznie smutni! Robi mi się niedobrze jak Was słucham! Dlatego Państwu zaśpiewam" i zaczyna:


złe wieści

Nieraz lepiej czegoś nie widzieć. Siedzę na przystanku. Jest ładnie. Optymalnie. Lód topi mi się w ręce. Drugą ściskam torbę, a w niej nowe buty i top. Mam za sobą spacer, a przed sobą dobrą książkę. Nastrój jest na tak. Obok staje mężczyzna. Wiek trzydzieści plus. Przystojny, świetnie ubrany, widać, że mu się powiodło. Chwilę nuci coś pod nosem. Uśmiechnięty zdejmuje marynarkę i przewiesza przez ramię. Kładąc aktówkę na ławce trafiamy na siebie wzrokiem.
- Miło, prawda? – zagaja wesoło.
- Prawda – odpowiadam niemniej przyjaźnie.
Za nami ktoś się śmieje, inny rozmawia, jakiś dzieciak głaszcze psa.
Jest dobrze, jest tak jak powinno być zawsze.
Do mężczyzny dzwoni telefon. Odbiera go bez wahania. Z początku mówi pewnie, z czasem słowa zwalniają, zdania się tną. Potem nie mówi już nic. Kończy rozmowę. Chwilę stoi nieruchomo, siada obok mnie i zaczyna płakać. Tak po prostu, mężczyzna wiek trzydzieści plus, przystojny, tak po prostu zaczyna płakać. Rozkleja się zupełnie. Uchodzi z niego cała do czegokolwiek chęć. Ja z niedowierzaniem słucham echa jego słów – jak to rak? Nagle wstaje i odchodzi - on i jego ciągnąca się po chodniku marynarka.
Za mną ktoś się śmieje, inny rozmawia, jakiś dzieciak głaszcze psa.